W ostatni weekend lewe kolano dało znać o sobie - gleba w Mikołowie, a na drugi dzień 113km w siodle nie było zbyt rozsądnym posunięciem.. ale kto powiedział że jestem rozsądny! Więc dziś wyskoczyłem na spokojnie w najbliższą okolice Długoszyn - Szczakowa - Sosina - Bobrowa Górka - Pieczyska i przez Osiedle Stałe do domu. Kolano lepiej ale jeszcze lubi zaboleć... byle do BM w Tarnowie wydobrzało :D
Po przygodach na XC w Mikołowie poobijany próbowałem nareperować przednie kółko ale okazało się że raczej jest za bardzo pokrzywione więc udałem się na pożyczki :D znalazłem dwóch pożyczkodawców ale że Ziober miał komplet razem z tarczą podziękowałem Jarowi i nie odpuściłem naszego umówionego na niedziele tripu. Miał być XII Rodzinny Rajd Rowerowy w Tychach a wyszło całkiem co innego. Z rajdem wspólny mieliśmy tylko punkt zborny - Tychy MC Donald. Zaczęliśmy się kierować przez Podlesie w stronę Kostuchny i tam też stwierdziłem że wskoczymy do lasu. Lasami w okolicach Wesołej dokulaliśmy się do Mysłowic, kawałek szosą pod elektrownie w Jaworznie i wskoczyliśmy na czarny szlak rowerowy okalający Jaworzno. W sumie dość długo się go trzymaliśmy do momentu kiedy stwierdziłem że idziemy na żywioł - żeby było krócej haha. Wyjechaliśmy w Chrzanowie - nie było krócej :p Mieliśmy zahaczyć o Sosine ale że ekipa chciała mnie zjeść za ten Chrzanów to polecieliśmy szosą do mnie do Jaworzna żeby zamiast mnie zjedli kiełbachę z grilla. Po postoju na strawę, mimo jamy brzusznej przepełnionej kiełbasą i "napojami gazowanymi" :p sprint przez Lędziny do Tychów. Wypad superek dzięki za towarzystwo dla Justyny, Jara, Kluska, Kulawego i Ziobra :D
Haa wpadłem do Mikołowa razem z częścią naszej teamowej paczki (Aga, Bodzio, Robert) na "lajtowe zawody XC". I okazało się że byłem w ogromnym błędzie używając słowa "lajtowe". Już podczas kółka zapoznawczego okazało się że będzie miazga. Mikołowscy ściganci Roweroryści skonfigurowali taką trasę, która wg zasłyszanych opinii mogłaby być eliminacją pucharu Polski w XC.
W oczekiwaniu na swój start dopingowałem resztę naszej ekipy, która jechała przede mną. Aga wyjęła klasę, startowała niestety w niej sama ale jechała do mety jakby goniła ją setka rywalek. Wśród wszystkich pań wysoko 5 miejsce. Gratulacje.
Potem startował Robert z Bogdanem. Robert megapechowo - po slajdzie na sypkiej nawierzchni, spotkanie z betonowym murkiem - zdrowo poobijany, wycofał się z dalszej rywalizacji. Bodzio piąty.
Przyszła i kolej na mnie. 5x pętla 3,5km. Start i zaczęło się rwanie do przodu... Można było zapomnieć o złapaniu swojego tempa, rytmu do czego przyzwyczaiły mnie starty w bike maratonach. Trasa fundowała co chwila ostre techniczne podjazdy a za rogiem zjazd i takie szarpanie prawie na całej długości z wyjątkiem chwili wytchnienia podczas okrążania stadionu.
W końcówce pierwszej pętli jadąc w połowie stawki, mnie również dopada pech. Chcąc na maxa wykorzystać miejsce... prędkość.. (brakło podejrzewam 2cm) zahaczyłem kierownicą o drzewo. Koło skręciło w lewo, ja fikoł nad kierą, w stylu karateki łamie sobie kolanem szprychę w przednim kółku i krzywie całą obręcz. Szybki serwis na trasie - Bodzio wykręca mi złamaną szprychę i pyta czy jade dalej, ja w szoku - JADE!!! Nie było już szans na podjęcie walki z większością rywali ale powalczyłem z myszkującym to w prawo to lewo kółkiem, z własnymi słabościami, ze smakiem krwi w ustach i brakiem oddechu. Na ostatniej pętli kończy mi się woda i Robert podaje mi swój bidon a ja do kompletu glebie drugi raz haratając lewym kolanem po asfalcie. Ale na mecie nie jestem ostatni :D (wyników oficjalnych brak - może się pojawią) XC to całkiem inna sprawa niż maraton... niby dystans niewielki ale miażdży płuca i nogi.
Po ponad miesięcznej przerwie, spowodowanej występami na weselnych parkietach powróciłem na trasę Bike Maratonu, tym razem w Piechowicach. Początek nie wróżył zbyt dobrej imprezy, bo podczas dojazdu na start ze schroniska, w którym nocowaliśmy wypakowałem w przydrożne skały i obdarłem kawałek lewego yyyy prawego znaczy się łokcia, łupało mnie coś w lewym kolanie ale chęci były i nie zrażałem się! Tym razem startowałem z 3 sektora z Ziobrem i plan był prosty nie dać mu uciec.
I podczas 11km podjazdu w miarę mi się to udawało. Pod koniec jednak straciłem go z pola widzenia bo sił zaczęło brakować, jednak starałem się utrzymać w miarę równe tempo i ciś dalej pod górę - bo skoro jest pod górę to musi i być z górki. Cierpliwość się opłaciła bo trasa w Piechowicach zafundowała mi moim zdaniem najlepsze zjazdy z dotychczasowych zawodów. Na początku szerokie szutrowe drogi gdzie prędkość sięgała w moim przypadku 63,2km/h.
A później zjazdy zrobiły się techniczne na początku kamieniste...
... następnie megabłotniste...
Do tej pory moim zdaniem najciekawsza eliminacja no i też najlepiej mi poszło: MINI 26km: 1:20:04 21/55 M2 89/321 OPEN V avg: 19,48 km/h
Wpod mi do głowy pomysł cołkiem odlotowy... kopniemy się na górę Żar... przecież to całkiem nie daleko!! Jak pomyślał tak zrobił i teraz leży w łóżku i stęka ała ała ała... Bilans: - Jaworzno - Mysłowice - Imielin - Bieruń - Oświęcim - Kęty - Porąbka - Międzybrodzie i up up on the Żar (asfaltem) zjazd stokiem i powrót analogicznie - 145km w wycieczkowym tempie - straciłem dwóch kolegów których zabrałem ze sobą - Jeffrey i Iskier - już mnie nie chcą znać
Wypad fajny pogoda dopisała, w końcówce Bieruń - Jaworzno trochę podeptałem i teraz są efekty po przejechanych 120km nie ma co szaleć. Wanna -> łóżko -> piwko i rekonwalescencja jak coś wykombinuje to nogi na lampie powiesze!!! Poniżej parę fotek z mostu w Porąbce (woda na Sole znowu się podnosi) no i z góry (żeby nie było że nie wjechałem :p)
po długiej dłuuugiej przerwie zacząłem jeździć na rowerze w roku 2009... zrobiłem około 1500km. W roku bieżącym zmieniłem rowerek i jest plan powalczyć trochę mocniej niż w roku ubiegłym... parę maratonów, góry, jura zobaczymy co z tego wyjdzie...